Tomka Sikorskiego spotkałem po raz pierwszy w roku 1961. Obaj uczęszczaliśmy do klasy Zbigniewa Drzewieckiego w Konserwatorium Warszawskim. Tomek musiał mieć wtedy nieco ponad dwadzieścia lat. Pamiętam go jako osobę porywczą, swawolną i nieznoszącą głupoty. Jego wypowiedzi były bystre i precyzyjne, tak jak jego ruchy. „Szybko, szybko”, zwykł poganiać przyjaciół. Kochał muzykę Bacha i wykonywał którąś z Ksiąg „Das Wohtemperirete Klavier” – niestety semestr przed moim przybyciem do Warszawy. Zostaliśmy przyjaciółmi. Nie było dnia, żebyśmy nie spotykali się gdzieś na mieście, często z innymi przyjaciółmi, aby rozmawiać, nie tylko o muzyce, oraz jeść i pić w Hotelu Bristol bądź w jednej z ulubionych kawiarni na Krakowskim Przedmieściu – Telimenie czy Ali Babie. Tomek był człowiekiem szczodrym, czasem trudnym, ale o złotym sercu.
Po moim powrocie do Anglii w roku 1965 straciliśmy kontakt. Prowadziliśmy zabiegane życie, a nasze ścieżki
już nigdy się nie skrzyżowały. Ale pamięć pozostaje. Silna i przejrzysta. To były dobre czasy.
John Tilbury